Kategoria: Wywiady
Opublikowano: 2012-03-20 23:56:59 przez system

Bocheński samorząd-jaki był, jaki jest?

Z Ireneuszem Sobasem o dawnym i obecnym samorządzie bocheńskim rozmawia Paweł Wieciech

Przez wiele lat był pan pracownikiem Urzędu Miejskiego w Bochni. Jakie są dobre i złe strony pracy w urzędzie?

Urząd zawsze będzie się kojarzył z władzą. Mniejszą lub większą, ale jednak władzą. A do władzy trzeba dorosnąć. Bo władza to nie to cudowne uczucie, że coś ode mnie zależy, mam na coś wpływ, władza to odpowiedzialność za podejmowane decyzje, to umiejętność przewidywania skutków swoich decyzji – teraz, ale i w dalszej przyszłości. Nie chcę powtarzać wyświechtanego sloganu, że władza to przede wszystkim służba, ale tak jest w istocie. Zatem – pracować w urzędzie, to z jednej strony móc obserwować, jak kreuje się nowa, oby zawsze lepsza rzeczywistość, jak wyzwalają się inicjatywy, zrodzone w potrzebie załatwienia konkretnego problemu. Nigdy już nie uwierzę twierdzeniom, że rodaków łączy tylko wspólna niedola. Nieprawda – gdy widzą w czymś wzajemną korzyść, bywają jednomyślni. Nie w stu procentach, ale w większości gwarantującej pomyślną realizację każdego, nawet skomplikowanego zadania. Prosty przykład – w 1994 roku realizowaliśmy wodociągowanie wschodniej części miasta. Potrzebna do tego była niewielka parcela, na której należało posadowić przepompownię. Projektanci wskazali konkretne miejsce, ale właściciel działki uparł się – za jej sprzedaż chciał równowartości samochodu. Nie mogliśmy tyle dać, ale sprawa doszła do ludzi. Gdy namowy nie poskutkowały do urzędu zgłosił się właściciel sąsiedniej posesji. Sam, dobrowolnie wyraził chęć odsprzedania kawałka swojej ziemi, byleby tylko ta woda wreszcie była doprowadzona. Zapłaciliśmy tyle, ile było przewidziane w kosztorysie inwestycji i prace mogły ruszyć z kopyta. Czy to nie cieszy? Ale praca w administracji ma też i swoje ciemne strony. To przede wszystkim konieczność ciągłego kompromisu pomiędzy życiem zawodowym i osobistym (zwłaszcza, gdy się zajmuje wyższe stanowisko) oraz niewyobrażalny stres. To jest tak, że do urzędu (tak było przynajmniej za moich czasów) może wejść dosłownie każdy, zmieszać wszystkich i wszystko z błotem i powoli, nie niepokojony, wyjść. Bo co zrobić z takim delikwentem? Wdać się w słowną utarczkę, zawezwać Straż Miejską? A co to da? A co zrobić, gdy w lokalnej gazecie czyta się takie rzeczy, że człowiekowi oczy się otwierają z niedowierzania, jak kto może być tak podły i nikczemny? Pal licho, gdy samemu jest się obiektem ataków, ale najbliższa rodzina..? Stara to prawda, że piastując stanowisko publiczne trzeba mieć twardą skórę.

Jak działał samorząd miejski za kadencji Teofila Wojciechowskiego? Są ludzie, którzy wystawiają tym czasom surową ocenę.

Zgadza się. Sam znam takich. Ale byłbym niezmiernie zdziwiony, gdy ich nie było, bo tylko ten, kto nic nie robi, nie napotyka na krytykę. Kim była tzw. ekipa Wojciechowskiego? Musimy się znowu wrócić do początku lat 90. Do maja 1990 roku administracja terenowa (czyli urzędy miast i gmin) była najniższym szczeblem administracji rządowej, takim przedłużeniem Warszawy – w Bochni, Łapanowie – wszędzie. Gminy były niesamodzielne, gdyż nie miały własnych pieniędzy – o ich rozdziale decydował wojewoda na podstawie ogólnych wytycznych z centrali. Reforma administracyjna 1990 roku wprowadzała gminy jako jednostki samorządu terytorialnego, z obieralnymi władzami i przede wszystkim własnym budżetem. To tak naprawdę zrewolucjonizowało polską rzeczywistość. Pierwsze wybory do samorządu w całym kraju wygrywali gremialnie kandydaci komitetów obywatelskich, które powstały rok wcześniej przy okazji wyborów do tzw. sejmu kontraktowego jako wspólna platforma wyborcza prawie wszystkich ugrupowań solidarnościowych. Nie inaczej było w Bochni, gdzie na 28 miejsc w Radzie wszystkie obsadzili kandydaci komitetu obywatelskiego. Rada wybrała następnie burmistrza. Mieliśmy więc pełnię władzy, głowy pełne pomysłów i jeszcze więcej entuzjazmu. Nie dysponowaliśmy jednak jednym – doświadczenia. A skąd go mieliśmy czerpać? Przecież stanowiska administracyjne były dotąd zarezerwowane dla osób rekomendowanych przez PZPR i jej satelitów. Wszystkiego musieliśmy nauczyć się sami. Wchodziliśmy do urzędu, pełnego nieznanych nam osób, mijaliśmy wbite w siebie, pytające spojrzenia „będą zwalniać czy nie?” Nie wiedzieliśmy na początku, na kim się oprzeć, na kim można polegać, a na kim nie. Nic lepiej nie pasuje do powiedzenia o saperze, stąpającym na polu minowym, jak pierwsze miesiące naszej działalności. Później to wszystko okrzepło. Część kadry, głównie kierowniczej odeszła, ale przede wszystkim na własną prośbę, w związku z organizacją urzędu rejonowego, pojawili się za to nowi ludzie, niekoniecznie związani z prawicą, jak np. p. Jacek Kolan, były sekretarz PZPR w bocheńskiej hucie – w mojej ocenie najsprawniejszy administrator lokalami mieszkalnymi, jakich Bochnia miała przez te 16 już lat działalności samorządu.

Gdyby te mieszkania miały prywatnych właścicieli to pan Kolan byłby niepotrzebny. Po co utrzymywać relikty przeszłości?

Oczywiście – lepiej dla interesów miasta byłoby pozbyć się lokali mieszkalnych, bo z nimi tak naprawdę są same kłopoty, tylko, że... jak to zrobić, kiedy sami lokatorzy nie są zainteresowani ich wykupem albo, co gorsza, nie stać ich na to? W mieście od dawna obowiązują bardzo preferencyjne stawki wykupu lokali komunalnych, a ile ich jeszcze pozostaje niesprzedanych? To nie takie proste, samo zaklinanie rzeczywistości nic nie da. Zatem, wracając do zadanego pytania – ludzie pokroju p. Kolana jeszcze długo będą potrzebni.

Naprawdę nie przeprowadziliście weryfikacji?

Żarty. Na dowód przytoczę historię pewnej pani, która zajmowała istotne, z punktu widzenia obywateli, a strategiczne, gdy chodziło o nas, stanowisko. Były naprawdę silne naciski na burmistrza, aby ją zwolnić, gdyż osoba ta w latach 80. zasiadała w kolegium ds. wykroczeń i zasłynęła surowością w ferowaniu wyroków w stosunku do działaczy podziemia. Burmistrz się nie ugiął, bo uznał, że urzędniczka od strony fachowej sprawdza się bez zarzutu. Pani ta przepracowała, o ile dobrze pamiętam, do 1997 r. i sama odeszła – na emeryturę. To w urzędzie. A czy jakiekolwiek zmiany kadrowe dotknęły inne bocheńskie instytucje? – ZUS, PZU, Izbę Skarbową? Kto pamięta, niech sam sobie na to odpowie. Zostali Ci sami ludzie!

Ale wracając do głównego pytania: uczyliśmy się, nierzadko na własnych błędach, ale tak było wtedy w całym kraju. Cała Polska była takim poligonem doświadczalnym samorządności. Czy ktoś wystawia złe noty tzw. sejmowi kontraktowemu? Przeciwnie. Dzisiaj uważa się, że to był najlepszy sejm Polski pokomunistycznej. Myślę, że podobnie było na szczeblu samorządów. Szło się do nich nie dla zysku, nie dla sławy, ale z chęci zmieniania otaczającej rzeczywistości.

Sugeruje Pan, że teraz jest inaczej?

Szczerze mówiąc, mam potężne wątpliwości. Poplecznicy obecnego burmistrza natychmiast zawyją z oburzenia, żem demagog i populista, ale proszę porównać, czego po 8 latach „burmistrzowania” dorobił się T. Wojciechowski a czego W. Cholewa – jakie mieszkania zajmują, jakimi samochodami jeżdżą, jaki jest stan ich kont bankowych? Przecież jest to jakiś wskaźnik.

Co nowego w Bochni się pojawiło - inwestycje, pomysły?

Wszystkie nowe inwestycje bocheńskie pojawiły się w latach 1990-95, może 1996. Mag, Contimax, Cold czy Uzdrowisko związane są z okresem rządów T. Wojciechowskiego. Czy oznacza to, że wszystkie powstały dzięki niemu samemu czy ludziom z jego otoczenia? Absolutnie nie! Powstały i rozwinęły w prężnie działające przedsiębiorstwa w głównej mierze dzięki rzutkości lokalnych inwestorów, którzy nie bali się ponieść ryzyka i zainwestować. Pojawiły się także w wyniku ogólnie sprzyjającej koniunktury gospodarczej pierwszej połowy lat 90. Jedynym naprawdę „autorskim” dziełem samorządu tamtego okresu był Contimax, który powstał w Bochni dzięki prywatnym znajomościom jednego z członków zarządu z prezesem firmy. Ale rola samorządów w tym zakresie polega nie na inicjowaniu, ale pomaganiu, stwarzaniu ułatwień. Czasami wystarczy nie przeszkadzać. Czy wszystko było „cacy”? Pewnie, że nie. Były zatargi. Był konflikt burmistrza z dyrektorem kopalni, R. Kołdrasem, były niesnaski przy przetargu na sprzedaż gruntów przy ul. Storynka. To wszystko prawda. Ale generalnie bilans tamtego okresu jest dodatni, a już na pewno w zderzeniu z obecnymi czasami. Co nowego, jakie firmy, na miarę wyżej wymienionych, powstały w Bochni przez ostatnie 8 lat?

W tym miejscu nie może nie paść pytanie o Coca-Colę...

Pytałem kiedyś o to burmistrza. Stanowczo zaprzeczył, by kiedykolwiek składano mu propozycję lokalizacji na terenie miasta tej inwestycji i on ją odrzucił, a nie mam powodów, by mu nie wierzyć. Byłem sekretarzem miasta od października 1990 roku i osobiście mogę zaręczyć, że po tej dacie żadnych takich propozycji nie było. Musiałbym o tym wiedzieć. Sądzę, że „sprawa Coca-Coli” za T. Wojciechowskiego ma dużo wspólnego ze „sprawą Liptona” za obecnego burmistrza. I tu i tam całe miasto niby wiedziało, że były jakieś propozycje i że obie miały być odrzucone, z odmiennych zresztą powodów. Cały problem w tym, że nikt nigdy nie widział żadnej delegacji w UM, nikt nie miał w ręku jakiejkolwiek pisemnej oferty inwestycyjnej, słowem nie ma śladu na istnienie tych spraw. Tylko, że tzw. ulica wie lepiej...
Wracając do przerwanego wątku: również i samorząd mógł pochwalić się sukcesami. Jako jedna z pierwszych gmin w Polsce, a na pewno w Małopolsce zdecydowaliśmy się na przejęcie szkół podstawowych, czyniąc dyrektorów autentycznymi gospodarzami podległych im placówek, zrestrukturyzowaliśmy przedsiębiorstwa komunalne, tworząc z nich spółki gminne (lub międzygminne), podjęliśmy się budowy basenu, stworzyliśmy potężny rezerwuar terenów pod przyszły zjazd z autostrady do miasta, za tamtej właśnie kadencji powstał nowy cmentarz komunalny, byliśmy pionierami w tworzeniu porozumień i związków międzygminnych, a przecież równocześnie budowano wodociągi i sieci kanalizacyjne, sale gimnastyczne, drogi i chodniki...

A kompostownia?

To był chyba najlepszy pomysł burmistrza.

Dlaczego więc nie powstała?

Dlaczego... to oczywiście moja opinia i można się z nią nie zgodzić, ale przy tej inwestycji brakło umiejętności politycznych. Burmistrz tak bardzo pragnął jej powstania w Bochni, że chyba zdawał się nie dostrzegać stopnia determinacji ludzi, w sąsiedztwie których miała powstać, ludzi – których wspierali przecież wszyscy ci, którym na potknięciu burmistrza tak bardzo zależało. Bez co najmniej neutralności sąsiadów nie da się zbudować takiego obiektu. Szkoda, bo pomysł zlokalizowania kompostowni w strefie ochronnej oczyszczalni ścieków był optymalny. Teraz przed problem śmieci na nowo staną władze, wybrane po jesiennych wyborach. Mam tylko nadzieję, że nie będzie to już burmistrz Cholewa, bo jego pogląd na te sprawy już dobrze znamy – zapakować wszystko do śmieciarek i wywieźć daleko, najlepiej na Śląsk. Typowo „gospodarskie” podejście do tematu. Tylko kto za to płaci? Jak zwykle dotyka to sprawy nieliczenia się z pieniędzmi podatników.

Czy obecne władze przejęły coś od poprzednich i kontynuowały jakieś plany czy pomysły?

Rządy BiZB-R powstały na totalnej krytyce poprzedniej ekipy. Trudno zatem dopatrzyć się wielu kontynuacji. Czasami wręcz na silę usiłowano postawić granicę między tym, co było, co zastano, a od czego usiłowano się odciąć. Symbolicznym tego wyrazem była jedna z pierwszych decyzji nowego burmistrza – skierowania do prokuratury wniosku o ściganie osób, które dążyły do realizacji budowy kompostowni – tak jakby jeszcze coś mogło ujść uwadze śledczych w tym natłoku różnych kontroli, komisji, które obradowały nad tą, chyba najsłynniejszą bocheńską inwestycją XX w. Oczywiście nic nie znaleziono, ale już sam ten krok wskazywał, w którą stronę pójdą sprawy. Dochodziło też do komicznych wręcz sytuacji – jak np. wyjście Bochni ze Związku Miast Polskich, do którego przystąpiła za kadencji T. Wojciechowskiego, by po kilku latach... z powrotem wrócić na łono – tym razem już „odpolitycznionej” organizacji, jak się był łaskaw wyrazić p. Cholewa. Żenada.

Ostatnim akordem tego zerwania z poprzednimi rządami jest podjęcie przez Radę, na wniosek burmistrza, uchwały o wystawieniu na sprzedaż urządzeń kompostowni. Gdy czytam, że największym obecnie na świecie importerem śmieci jest, przesadnie wręcz dbająca o środowisko naturalne Szwecja, to otwiera mi się w kieszeni przysłowiowy scyzoryk. Śmieci to teraz świetny interes. Niestety, nie dla Bochni. Zapłacimy za to wszyscy, już dziś ponosząc rosnące z roku na rok koszty wywozu naszych śmieci na komercyjne wysypiska.
Oczywiście, jest cały wachlarz spraw, gdzie kontynuacja być musi – miasto, niezależnie od tego, kto jest u steru musi dbać, by ludzie mieli w domach wodę, by mieli gdzie spuszczać ścieki, dzieci mogły chodzić do szkoły po w miarę prostych chodnikach, a dorośli nie musieli czekać w kilometrowych kolejkach w przychodni. Jest to chyba oczywiste i myślę, że nie ma co tego wątku rozwijać.

Jak można skonfrontować kadencje T. Wojciechowskigo i W. Cholewy - czy były w czymś podobne czy różniły się mocno?

Podobieństwo jest jedno – przywódcze jednostki u steru. Zarówno poprzedni jak i obecny burmistrz to silne osobowości, zdecydowanie nadające ton pracy całemu bocheńskiemu samorządowi – rozumiem przez to zarówno Radę jak i cały aparat wykonawczy – urząd, zakłady budżetowe, jednostki pomocnicze etc.

Znacznie więcej dopatrywałbym się różnic: generalnie sposób uprawiania polityki. T. Wojciechowskiemu, przy wszystkim tym, co mu zarzucano, nie można odmówić koncyliaryzmu. Sojuszników zdobywał siłą argumentów, a nie na odwrót. To prawda: jego emocjonalne wystąpienia, gestykulacja, a nawet dobierane słowa mogły rodzić wątpliwości, budzić podejrzenia o autorytaryzm. Często krytycy zarzucali burmistrzowi nadużywanie patriotycznej frazeologii, że, podobnie jak obecnie rządzący PiS, skupia się bardziej na kwestiach etyczno-moralnych, zapominając o podstawowym celu, jakim jest ekonomia. Czy istotnie tak było? Odpowiedź na to jest jedna: proszę wszystkich, którzy tak uważają, by zrobili sobie zestawienia za lata 1990-98 i 1998-2006 i uwzględnili w nich średnią stopę bezrobocia w mieście za te okresy, stopę wzrostu podatków i rozmaitych opłat w stosunku do inflacji. Cyfry nie kłamią. Co z tego, że obecne władze miejskie deklarują „mniej polityki, więcej gospodarowania” skoro zupełnie nie przekłada się to na większą ilość miejsc pracy czy na mniejsze obciążenia fiskalne społeczeństwa?

Jeszcze długo by można... różniło nas podejście do sprawy finansowania inwestycji. Gdy chodziło o zaciąganie kredytów byliśmy w tym bardzo, z perspektywy czasu widzę - za bardzo – pasywni. Budowaliśmy przede wszystkim za własne pieniądze, na kredyty decydując się tylko w ostateczności. Teraz pożyczony pieniądz napływa do miasta strumieniami. To stąd tyle inwestycji. Ciekawy jestem tylko, czy ta radosna twórczość w ogóle by była możliwa, gdyby BiZB-R przejął miasto zadłużone tylko w połowie w stosunku do tego, jak jest zadłużone teraz?

Chyba nie jest Pan szczególnym entuzjastą obecnego burmistrza...

Co począć, doświadczenia własne i pilna obserwacja jego poczynań robią swoje.

A jak można obecnie określić sytuację, w jakiej znalazła się Bochnia? Czy to nie jest dziwne, że częściej się pojawiają w Bochni prokuratorzy niż biznesmeni? Czy to normalne? Jakieś nowe standardy?

Jeśli są prokuratorzy to znaczy, że zaszło podejrzenie popełnienia przestępstwa. Dla mnie to skandal, że doszło już do tego, iż w jednym mieście, praktycznie w ciągu jednego roku skazano prawomocnie wiceburmistrza a aktem oskarżenia objęto burmistrza i kluczową osobę w jednym z najważniejszych wydziałów w urzędzie, Państwowa Inspekcja Pracy badała przypadki mobbingu w Straży Miejskiej, a prokuratura zajmowała się oskarżeniami burmistrza o stosowanie szantażu wobec dyrektora jednej ze szkół. Padło pytanie, czy to jakieś nowe standardy? Nie! To wynik zaistniałego układu, gdy rządzących praktycznie nikt nie kontroluje. Nie robi tego Rada, zdominowana przez tę samą opcję polityczną, którą reprezentuje burmistrz.

Przecież to nie do uwierzenia, aby mogło dojść do tak drastycznych naruszeń prawa, jak to miało miejsce w przypadku osławionej Tankowni! Gdzie była w tym miejscu komisja rewizyjna Rady?

Tu muszę odwołać się do własnych wspomnień. Gdy w lipcu 1990 roku Jan Olszewski nie został zastępcą burmistrza Wojciechowskiego przyobiecał mu, że w drodze rewanżu stanie się twardą opozycją. I słowa dotrzymywał. Konsekwentnie. Przez długich osiem lat. Zaczął od komisji rewizyjnej Rady, której został przewodniczącym. To, co się działo na posiedzeniach komisji, to była mieszanka parodii i horroru zarazem – urzędnicy, biegający z tonami papieru, bo właśnie pan przewodniczący zażądał jakiegoś załącznika do załącznika, żeby wykazać kolejną niekompetencję burmistrza, ciągłe utarczki słowne, oskarżenia i epitety – to był chleb powszedni. Później wszystko przenosiło się na plenarne sesje Rady – od nowa walec oskarżeń, gróźb skierowania wniosków do organów ścigania... Czy jakoś reagowaliśmy? Przecież można było tego pana „zdmuchnąć” na każdym posiedzeniu Rady (przypominam o większości, jaką posiadaliśmy) – szybki wniosek o odwołanie i nie byłoby go w pięć minut. Ale nie, uznaliśmy, że nie przystoi tłumić krytyki, zaprzeczać ideałom, z którymi weszliśmy do tego urzędu.

Co zatem robi obecna władza?

Usuwa wszystkie osoby, które nie tylko realnie, ale nawet potencjalnie mogą okazać się dla niej groźne. Samym tylko faktem swego istnienia. Znów przykład: gdy tylko wyżej opisywany radny J. Olszewski, teraz już jako przewodniczący Rady, zawiera podczas wspólnej wycieczki do USA przymierze z burmistrzem W. Cholewą, beneficjantem porozumienia jest głównie ten ostatni, bo osiąga wyraźną przewagę w Radzie, a ofiarami radni opozycyjni: Kosturkiewicz zostaje odwołany z funkcji wiceprzewodniczącego Rady, a Jachowicz z przewodniczącego komisji prawa. Jakie zagrożenie mogli stanowić dla nowego układu? Zerowe. Ale mogli np. zbyt dużo wiedzieć, bo mieliby nieskrępowany dostęp do dokumentów. Zatem, dla zasady – ciach... Dlatego niech nikt z reprezentantów tego układu nie wylewa teraz krokodylich łez. Mają, czego chcieli – nie mogli im na ręce patrzeć radni, patrzą teraz prokuratorzy.

Jakie nasze miasto ma szanse na przyszłość? Co można by zrobić, by żyło się tu lepiej?

Te szanse są! I muszę przyznać, że jaka by opcja nie była u władzy w Bochni to każdorazowo prawidłowo jest odczytywany kurs, jakim winno podążać miasto – jest nim turystyka. Nie przemysł (tym bardziej nie rolnictwo) tylko szanse, jakie stworzyła nam sama natura, obdarowując tym, co pozostało po ośmiu wiekach mozołu naszych przodków – czyli kopalnią. Rozkręcenie biznesu turystyczno-uzdrowiskowego to wręcz gigantyczna i ciągle aktualna szansa dla miasta i jego mieszkańców. Cały świat zarabia na turystach, możemy i my. Potrzebne jest tu ścisłe współdziałanie wszystkich zainteresowanych – miasta, kopalni i uzdrowiska - i ono jest. Efekty przyjdą. Mocno w to wierzę. Oczywiście rolą miasta jest stworzenie infrastruktury, tego „podglebia” dla rozwoju lokalnego. Myślę, że najwięcej jest do zrobienia w sferze komunikacji, a ściślej drogownictwa. Bochni ciągle brakuje dogodnych tras wylotowych z miasta. Już teraz należy myśleć o integracji tkanki miejskiej z przybliżającą się coraz bardziej do Bochni autostradą (wkrótce dotrze ona do Szarowa). Należy zarzucić niedorzeczne pomysły w rodzaju ul. Śródmiejskiej, a skoncentrować się na obwodnicy północnej. Wybiegnę dalej – powinniśmy dążyć do połączenia istniejących i projektowanych obwodnic w jedną „okrężnicę” – drogę biegnącą wokół granic miasta, ułatwiającą dostęp do poszczególnych jej dzielnic – aby dzisiaj z os. św. Jana wyjechać w kierunku Krakowa trzeba przejechać całe miasto, a przecież obwodnica przebiega skrajem osiedla. Czyż to nie jest nonsens?!

Czas Bocheńśki - Nr 15/16 (lipiec/sierpień 2006 r.)
Paweł Wieciech