Kategoria: Wywiady
Opublikowano: 2012-03-20 23:59:24 przez system

Marzenie z dna serca

Michalina Pięch o sobie i swoich pasjach

Z Michaliną Pięchową, autorką książki „Świat sercem malowany” rozmawiają Elżbieta Bachmińska i Paweł Wieciech.

Kiedy zrodził się pomysł, by wydać tę książkę?

O książce nie myślałam w ogóle. Nie miałam takich ambicji. W okresie kiedy uczyłam, a uczyłam prawie 45 lat, nie było czasu na tego rodzaju aktywność. Dom, rodzina, przede wszystkim praca w szkole. Praca polonisty, nie muszę tłumaczyć, była i jest bardzo ciężka, szczególnie kiedy ten, który uczy, chce i nauczyć, i przekazać to powiedziałabym – w emocjonalny sposób. Trzeba z siebie dużo dawać, trzeba na bieżąco czytać lektury przedmiotowe i metodyczne, trzeba śledzić nowości wydawnicze. Cały czas ma się do czynienia z książkami i pracami uczniów, poprawianymi na okrągło. Kiedy zaczęłam pisać? Trudno to określić, jak i to, który tekst był pierwszy, ale dotyczył on chyba wernisażu pana Mularczyka i był zatytułowany „Mularczyk w Salonie”. Ten artykuł ukazał się w „Kronice” bo tam zaczynałam pisać. Moje artykuły ukazywały się także w „Wiadomościach Bocheńskich”. W sumie mariaż z „Wiadomościami” trwa 17 lat. Nieco później zaczęłam wysyłać teksty do „Głosu Parafii” i „Zwiastuna Maryi”. Niemal co miesiąc, równocześnie, ukazywał się artykuł, jeśli nie w tym to w drugim czasopiśmie. I tak się tego trochę uzbierało. Ktoś kiedyś powiedział mi: pani powinna to wydać. Wówczas ta myśl zaczęła we mnie kiełkować. Ale to było takie marzenie na dnie serca. Kiedy miałam możliwości finansowe to jakoś nie dojrzałam do tego, a później zajęły mnie już inne sprawy i moje myśli skierowały się w zupełnie inną stronę. Na szczęście spotkałam kogoś, kto się tym zainteresował, książkę wydał i jestem mu za to ogromnie wdzięczna.
13 czerwca ubiegłego roku miałam promocję książki, połączoną z wernisażem, co było i jest dla mnie ogromną radością i satysfakcją z tego względu, że wyszła i że dotarła w różne miejsca globu. Dwie poszły do Australii, cztery - o czym ja wiem - do USA. W naszym kraju - do Lublina, gdzie miałam okazję poznać literata i poetę pana Tadeusza Kwiatkowskiego-Cugowa. Rozmawiałam z nim. Prosił, by dać mu ją do przeczytania, napisał recenzję. Następnie odezwało się do mnie wydawnictwo z Wrocławia (m.in. moi uczniowie) z prośbą, aby przesłać tam kilka egzemplarzy. Jednocześnie jestem trochę zaskoczona i trochę mnie to boli, że właśnie tam, gdzie mnie ludzie znają, gdzie są miejsca, z którymi jestem uczuciowa związana, wykazano małe zainteresowanie.

Jak wygląda Pani warsztat pisarski? Robiła Pani np. notatki podczas podróży?

Zawsze robię notatki. Przy czym nie da się wszystkiego, co mówi przewodnik, zapisać. Pewne rzeczy trzeba później sprawdzić w encyklopediach czy atlasach. Teraz są przewodniki. Kiedy dawniej jeździłam, np. do Włoch, to nie było nic, żadnych „pomocy dydaktycznych”.

Czy kiedyś, za Polski Ludowej, nie było kłopotów z wyjazdami?

Były oczywiście. Na szczęście na ten wyjazd w 1980 r. do Włoch dostaliśmy pozwolenie i nawet przydział dewiz. Najgorsze było to, że zaświadczenia przydział nie zabraliśmy ze sobą i zostaliśmy cofnięci z granicy. Wycieczka opóźniła się o dwa dni. Nie spotkaliśmy się już, niestety, z Ojcem Świętym.

A która z wypraw najbardziej utkwiła w Pani pamięci? W książce jest ich opisanych dość sporo.

Największym przeżyciem było oczywiście spotkanie z Ojcem Świętym w Rzymie oraz pobyt w Ziemi Świętej. Takiej pielgrzymki nie zapomina się nigdy. Niedługo wybieram się na kolejną wycieczkę, tym razem na wschód, na Ukrainę.

Czy obecnie ma Pani w planach napisanie kolejnych artykułów?

Ciągle piszę, jeśli tylko nadarzy się okazja.

Do kogo jest adresowana książka?

Nie zastanawiałam się zbytnio nad tym. Po prostu pisałam i kiedy zaczynałam widzieć, że ludzie nieraz zatrzymywali mnie na ulicy i mówili, iż czekają na kolejne artykuły dopingowało mnie to do dalszej pracy. Ale pomimo pochlebnego i pozytywnego odbioru tej książki są też ludzie, którzy mnie trochę zastanawiają. Bo jak może człowiek, który działa w dziedzinie kultury i sam publikuje - sprawę przemilczeć?

Pani drugą pasją jest malarstwo?

Tak. Poświęcam mu obecnie więcej czasu, szczególnie po śmierci męża. Malowałam od dziecka, mimo że kiedyś nie było takich możliwości jak obecnie. Do dyspozycji były wtedy wyłącznie kredki, a pierwsze farby olejne dostałam dopiero w liceum. Ale malować lubiłam zawsze. Później, gdy wyszłam za mąż i wprowadziliśmy się do nowego mieszkania trzeba było coś na ścianach powiesić. Namalowałam więc chyba trzy obrazy. Jeden z nich zdobi okładkę mojej książki. Ma on już 50 lat. Teraz żałuję, że nie pracowałam systematycznie. Na pewno moje umiejętności bardziej rozwinęłyby się. Ale czas i praca trochę mi to uniemożliwiły.
Nie pobierałam żadnych lekcji, żadnych instrukcji. Pracowałam i uczyłam się sama, więc zawsze mam wątpliwości czy to co maluję jest dobre, czy jest do zaakceptowania i czy się podoba.

A kiedy zaczęły się Pani wystawy?

Od obchodów 170-lecia istnienia Liceum. Dyrekcja zwróciła się do mnie, by dać kilka prac na wystawę. I „wisiałam” wówczas w tak dostojnym towarzystwie jak Serwin, Kasprzyk czy pani Rojkowska. Później była wystawa w Tarnowie. Następnie, już na miejscu w Bochni, były dwie wystawy indywidualne. Zwracał się także do mnie Wojewódzki Ośrodek Kultury i zawsze oddawałam mu kilka obrazów na wystawę. Moje malarstwo zawsze było tylko moim hobby. To, co robiłam, robiłam dla siebie i bliskich.

Nie myślała Pani nigdy o studiach artystycznych?

Tak. Gdy zdawałam maturę stałam na rozdrożu. Wydawało mi się wówczas, że mam zbyt małe zdolności, by się dostać na Akademię Sztuk Pięknych, ale myślałam też o architekturze. Za namową ojca zrezygnowałam z jednego i drugiego i w końcu skończyłam polonistykę.

Żałuje Pani tej decyzji?

Nie, nigdy. Nigdy, gdyż bardzo lubiłam pracować z młodzieżą. Czułam się zawsze młoda i tym samym przedłużyłam sobie młodość. Młodzież kochałam. Wielu z nich nawet nie wiedziało, że w niektórych sytuacjach ich broniłam. W każdym bądź razie, lubiłam młodzież. Później, kiedy odeszłam na emeryturę, bardzo dużo czasu poświęcałam pracy, przygotowując z młodzieżą programy poetyckie. Poświęciłam więc temu moje całe zawodowe życie.

Czy miała Pani jakiś wzory, jakiś swoich mistrzów – w życiu zawodowym, literaturze czy malarstwie?

Tak. Nawet wspominam o tym w książce – o profesorze, który był moim dyrektorem. Był to człowiek z olbrzymią wiedzą. Prof. Jan Baystak nauczył mnie łaciny i gramatyki polskiej. Poza tym był bardzo prawym człowiekiem. Dzięki niemu otrzymałam jeszcze w liceum w Pilźnie kilka godzin łaciny – przez przypadek – a później uczyłam tego języka przez 35 lat. Wspaniałymi ludźmi, moimi wykładowcami na UJ byli: prof. prof. S. Pigoń, J. Kleiner, Z. Klemensiewicz.

Wracając do pisania i do czasów PRL: pisała już Pani wówczas teksty o tematyce religijnej, czy nie miała Pani wówczas kłopotów?

Generalnie nie, choć takie się zdarzały. Piszę o tym także we wspomnieniach. Kiedyś wezwano mnie do gabinetu i oznajmiono, że wpłynęła na mnie skarga do komitetu, iż uczę o poezji religijnej. Oświadczyłam wtedy „To proszę powiedzieć temu panu, że ma braki w wykształceniu, ponieważ „Bogurodzica” jest arcydziełem literackim średniowiecza i czy komuś się podoba, czy nie, program ją przewiduje i ja o tym mówić będę.”

Co by Pani zaleciła młodym, którzy chcieliby parać się piórem?

Przede wszystkim pracować nad sobą. Dużo czytać, mieć własne zdanie, spojrzenie na życie, właściwie oceniać ludzi i być sobą.

Nr 24 (maj) 2007 r.