Kategoria: Foto - wideo
Opublikowano: 2013-12-24 10:17:19 przez system

Ambasadorzy św. Mikołaja z misją na Litwie

Zimna, grudniowa noc. Na wewnętrznym parkingu Polskiej Spółki Gazownictwa w Tarnowie uwija się kilku mężczyzn. Do dwóch firmowych busów upychają ostatnie pakunki. Z reklamówek wyzierają czekolady, makarony, pasty do zębów, zabawki. Jako ostatnie lądują dziecięce sanki. Staszek Dębosz przywiózł je z sobą z Bochni. Powędrują na Litwę.

/media/data/upload/Grudzien/2013/1-1.JPGByć Polakiem na Litwie nie jest łatwo. Zdecydowana większość spośród 200 tys. naszych rodaków (oficjalne dane ze spisu ludności z 2011 r.) zamieszkuje okręg (czyli odpowiednik województwa) wileński. Blisko 90 tys. mieszka w samym Wilnie, kolejne 50 tys. w rejonach (powiatach), rozrzuconych wokół stolicy. Za ZSRR byli obywatelami drugiej kategorii, ale jako że do podstawowych obowiązków „człowieka radzieckiego” należała praca, pracowali bez mała wszyscy i jakoś egzystowali. Gdy na początku lat 90. ubiegłego wieku Litwa odzyskała niepodległość Litwini, niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych, na swych polskich sąsiadów patrzyli podejrzliwie, podejrzewając ich o chęć zajmowania uprzywilejowanej pozycji, a nawet o dążenia do oderwania tych skrawków kraju, gdzie stanowili etniczną większość – i przyłączenia ich do Polski.

Stąd Polakom nie dzieje się dobrze. Są pierwsi na liście podejrzeń o bycie „V kolumną” (ewentualnie na równi z Rosjanami, ale ich na Litwie nie jest tak wielu jak naszych rodaków), za to ostatni w kolejce o pracę, o którą szczególnie trudno na Wileńszczyźnie, bo wyłączając samą stolicę, to obszary rolnicze, słabo wykorzystywane gospodarczo.
/media/data/upload/Grudzien/2013/2.JPG
Historia brutalnie obchodziła się z tymi terenami. Począwszy od okresu zaborów, przez oba powstania, I i II wojnę światową Wilno i okolice były świadkami dramatycznych wydarzeń. Ludzie tamtejsi nauczyli się cierpieć w milczeniu, ale i trwać niewzruszenie na straży polskości. Nie dał im rady „Wieszatiel” po powstaniu styczniowym, nie zmogli hitlerowcy i Sowieci. Jednak ich obecna sytuacja jest chyba najtrudniejsza w całej historii, bo podlegają planowemu procesowi lituanizacji.

O tożsamości narodowej decyduje język i kultura. Polakom na Litwie po polsku jeszcze wolno mówić, ale w sferze kultury dzieją się niepokojące rzeczy. Głośny stał się spór o polską pisownię nazwisk i używanie polskich nazw miejscowości (konia z rzędem tego, kto zgadnie, że „Kaunas” to po prostu Kowno). Wileńscy polonusi mówią wprost, że bez pomocy Macierzy tę walkę przegrają. Ale Ojczyzna jakaś nierychliwa. Dotyczy to głównie jej władz – prezydenta, rządu, poszczególnych jego ministrów. Na szczęście coraz lepiej funkcjonuje stary polski wynalazek – czyli pospolite ruszenie. Tym razem zwykłych ludzi.

/media/data/upload/Grudzien/2013/3-1.JPGPan Staszek był na Litwie już 17(!) razy. Po raz pierwszy w kwietniu 2011 r. Zaczęło się od wyjazdu prywatnym samochodem i z jednym kolegą. Teraz regularnie, kilka razy do roku, kursują dwoma busami. Samochodów użycza Polska Spółka Gazownictwa – zakład pracy p. Dębosza. Zakład, jak każdy inny, ciął różne wydatki, ale żaden z dotychczasowych szefów spółki nawet nie pomyślał, żeby skasować te wyjazdy. Bo widzą ich głęboki sens i potrzebę.

Także ekipa wyklarowała się w przeciągu tych kilku lat. Stanowi ją dwóch Staszków (Stach nr 2 jest pracownikiem logistyki w PSG, w przeszłości grywał w Okocimskim), Wojtek (jest kierowcą pogotowia gazowego w PSG), Piotrek (monter w PSG) i Zbyszek (pracuje w siostrzanej firmie Gaz-System). Jak sami mówią o sobie – stali się maniakami tych wyjazdów. A przecież nie jest łatwo: blisko 900 km, dzielących ich od celu, kilka dni rozłąki z najbliższymi (najczęściej w gorącym okresie przedświątecznym). Sam wyjazd jest tylko ukoronowaniem kilkumiesięcznych przygotowań: kołatania do wielu serc (i kies) z prośbą o pomoc, załatwiania różnych spraw papierkowych, dopinania terminów wyjazdu, organizowania noclegów itp. Jednak wszystko rekompensuje im widok uśmiechniętych dziecięcych twarzy, spoconych małych dłoni, trzymających reklamówkę ze słodyczami, czy śpiewne „dziękujemy” ze strony dyrektorek polskich sierocińców, przedszkoli czy szkół, gdy akurat przywiozą kilka krzeseł, jakiś stół, innym razem ryzę papieru. Nam, przyzwyczajonym do normalności, nie mieści się w głowie, że problemem może być zdobycie papieru toaletowego, że średniej wielkości szkoła podstawowa wydatkować może, po odliczeniu pensji i opłat za media, 300 litów (ok. 360 zł) na bieżące zakupy. Rocznie.

Bo wyjazd na dawne północno-wschodnie Kresy Rzeczypospolitej uczy pokory. Nakazuje cenić to, co mamy, czego dorobiliśmy się jako państwo, a o czym inni mogą tylko pomarzyć, z drugiej strony dyktuje szacunek tym, którzy tam,/media/data/upload/Grudzien/2013/4.JPG zagubieni pośród bezkresnych litewskich kniei trwają przy polskości. Te knieje to żadna literacka przenośnia. W wileńskim Hospicjum im. bł. ks. Michała Sopoćki – dziele życia s. Michaeli Rak ze Zgromadzenia Sióstr Jezusa Miłosiernego, pracuje wielu wolontariuszy. Jest Andriej, Rosjanin, kryminalista z 10-letnim wyrokiem, który gdy podaje rękę na powitanie, mógłby swoim uściskiem zmiażdżyć wyciągniętą ku niemu dłoń - taka drzemie siła w tym człowieku o posturze syberyjskiego niedźwiedzia, ale są też dwie delikatne, może 18-letnie dziewczyny z jednej z podwileńskich wiosek. Tak się zdarzyło, że w dzień, gdy goście z Polski rozwozili swoje dary, rozpętała się śnieżna zadymka. Gdy pod wieczór wrócili zmęczeni do Hospicjum (stanowi ich bazę wypadową) obie dziewczyny własne przymierzały się do powrotu do domu. – Ale my właśnie stamtąd wracamy – zaoponował któryś z mężczyzn – ledwie wypchaliśmy z zasp nasze auta. Śnieg po kolana, strasznie wieje, przenocujcie na miejscu, rano wrócicie.
Nie posłuchały. Gdy po jakiejś godzinie nawiązano z nimi kontakt telefoniczny radośnie oznajmiły, że właśnie wysiadają z autobusu i mają już niedaleko do domu. – Ile? – będzie tak z 5 km. – Drogą? - Drogą dalej, idziemy na skróty przez pola i las…

Wspomniane Hospicjum to powód do dumy s. Michaeli. Zbudowała go praktycznie z niczego. Hospicjum powstało w miejscu dawnego klasztoru wizytek w dzielnicy Rossa. Klasztor w czasach radzieckich zamieniony został na więzienie. Po upadku ZSRR wrócił do prawowitych właścicieli. Doszczętnie zrujnowany, został przebudowany na dom opieki paliatywnej, pierwszy na Litwie, kosztem ponad 3 mln litów, pozyskanych wyłącznie z fundacji charytatywnych z Niemiec, Irlandii, Polski i USA. W sąsiadującym z Hospicjum budynku, gdzie teraz mieści się dom zakonny, przed wojną mieszkał ks. Sopoćko, kierownik duchowy św. Faustyny Kowalskiej, i tam w 1934 r. został namalowany pierwszy obraz Jezusa Miłosiernego./media/data/upload/Grudzien/2013/5.JPG

Wróćmy jednak do głównego celu wyprawy p. Staszka i jego przyjaciół. Ponieważ data ich kolejnego przybycia na Litwę pokrywała się z dniem św. Mikołaja przywieźli ze sobą 360 paczek świątecznych, głównie z żywnością i słodyczami, ok. 250 kg suchej żywności: cukru, mąki, kasz, makaronów, ubrania, mnóstwo środków czystości, dużo zabawek. Pytany, jak to wszystko zgromadzili, odpowiada krótko: ludzie dali. Akcja przeprowadzana jest równocześnie w USA (dokładnie na Florydzie przez wspaniałych ludzi z Fundacji Direct Help to Eastern Europe, Inc.), w Bochni, Brzesku i Tarnowie. Pracownicy Polskiej Spółki Gazownictwa samoopodatkowują się na ten cel. Inne osoby przekazują dary w naturze. Warta podkreślenia jest postawa dzieci ze szkoły podstawowej w Jodłówce, które kolejny raz przygotowały paczki świąteczne dla swoich rówieśników na Litwie. Na pytanie, jak to wygląda w Bochni p. Dębosz wskazuje na wielkie zaangażowanie pracowników Urzędu Miasta, Muzeum, Hospicjum im. bł. Edmunda Bojanowskiego, gdzie dużą pomocą służy p. Anna Suwara (bocheńskie hospicjum przekazało w tym roku dużo lekarstw i podstawowego sprzętu medycznego dla hospicjum wileńskiego) oraz osobiście p. Anny Morajko.

Oprócz prezentów mikołajkowych, które trafiły do polskich szkół w Duksztach, Rakańcach i Korwiach, domów dziecka w Podbrodziu i Nemeczynie, polskiego przedszkola „Uśmiech”, prowadzonego przez wspomniany już zakon Sióstr Jezusa Miłosiernego, „ambasadorzy św. Mikołaja” od lat zawożą dary dla kilku polskich rodzin we wsiach Postawki oraz Stare Sioło. Gdyby chcieć kręcić film, osadzony w realiach XIX w., wcale nie trzeba jechać na głęboką Syberię. Wystarczy odwiedzić obie wsie, zagubione pośród bezkresnych i bezludnych terenów północnej Wileńszczyzny. Tam jedynym widomym znakiem cywilizacji jest prąd elektryczny. O bieżącej wodzie, kanalizacji czy gazie ludzie mogą tylko pomarzyć. Mieszkają w drewnianych chałupkach, czasami jeszcze bez podłóg(!), wszyscy „na kupie”, często po 6-7 osób w jednej izbie. Gdy nadchodzi zima zostają praktycznie odcięci od świata. Bezradni, zdani tylko na siebie. Litwę, podobnie jak i Polskę, dotyka problem masowej emigracji. Mnóstwo młodych Litwinów, ale też i litewskich Polaków szuka swego szczęścia w Anglii czy Irlandii. W coraz bardziej pustoszejących chutorach zostali tylko dziadkowie i ich wnuki.

Gdy więc pojawią się pośród zabudowań charakterystyczne białe samochody ich mieszkańcy wiedzą, że to Polska do nich właśnie przyjechała. Na krótko. Na kilka dni. Ale pamięta. I o to właśnie chodzi.